Do Bułgarii jechałem w roku 2006, jeszcze przed przystąpieniem tego kraju do Unii Europejskiej. W związku z tym, poza niemal 30-godzinną podróżą wysłużonym Autosanem, czekała mnie jeszcze 5 godzinna odprawa na granicy serbsko-bułgarskiej.
Sama Bułgaria zaś przywitała mnie tonami zalegających w przydrożnych strumykach śmieci tworzących coś na kształt rzęsy wodnej. Ot, taka mała katastrofa ekologiczna... Mimo wszystko górski krajobraz zachwycał.
Dobrze poinformowany wiedziałem, że bułgarska stolica miała mnie przywitać ciągnącymi się kilometrami cygańskimi przedmieściami. I tak rzeczywiście było, choć poza tym okazało się, że niewiele ustępuje ona innym europejskim stolicom zarówno ich tempem życia jak i rozmachem. Oczywiście daje się odczuć wieloletni wpływ socjalistycznych architektów czego najlepszym przykładem jest budynek Narodowego Domu Kultury, jednak mi osobiście to nie przeszkadzało. Mogę nawet powiedzieć, że dodawało miastu uroku.
Sama Sofia położona jest u stóp ogromnego masywu górskiego Witoszy co dodaje jej niepowtarzalnego uroku.
Miejscem moich noclegów było położone na obrzeżach miasta Studenckie Miasteczko, w rzeczywistości będące ogromnym blokowiskiem wybudowanym z wielkiej płyty. Ilość prusaków i karaluchów była w nim przeogromna, jednak po kilku kieliszkach pysznego bułgarskiego wina lub bałkańskiej Rakiji problem znikał.
Pisane cyrylicą gazety, nazwy ulic czy choćby przekąsek podawanych w restauracjach nie ułatwiały mi życia. Należało zatem nauczyć się czytać bułgarskie literki, co też uczyniłem. Wyśmienicie smakowało przy tym piwo Zagorka lub Kamenica.
Z Sofii pojechałem nocnym pociągiem przez Veliko Tyrnowo do położonego nad morzem Czarnym Burgas. Stąd już niedaleko było do pobliskich kurortów Sozopolu i Nesebyru. Postanowiłem wybrać ten pierwszy, położony bardziej na południe. I choć kempingowe toalety pozostawiały wiele do życzenia, podobnie jak czystość samego morza, to były to naprawdę miłe wakacje.